Franz
2007-10-25 07:00:27 UTC
Witam,
Zamglone fotki na stronce http://gory.freeweb7.com/Rumuna07/Rumuna07.html.
Wyraźniejszy tekst tutaj:
Góry Ciucas [cziukasz] są czasami - wraz z Siriu [sirił] - zaliczane do większej
jednostki, mianowicie gór Intorsurii [yntorsurij]. Można również spotkać się z
opinią, że wchodzą w skład gór Buzau. Mają jednak zdecydowanie odmienny
charakter od sąsiadujących pasm, wyróżniając się zarówno wysokością, jak i
skałami wyrastającymi z połoninowatych grzbietów i stoków, więc często
traktowane są, jako zupełnie samodzielne gniazdo górskie.
Składają się jakby z dwóch części - na zachodzie zbudowane ze zlepieńców,
dominują w najwyższym szczycie Ciucas (1954m), zaś ich wapienna, wschodnia
część, w południkowo przebiegającej grani szczytem Gropsoare [gropszoare] osiąga
wysokość 1883m. Punktem wypadowym w góry może być miejscowość Cheia [kieja],
leżąca na szosie Brasov - Ploiesti; jeszcze lepszym schronisko Muntele Rosu, do
którego można dojechać kiepską szosą.
W okolice schroniska Muntele Rosu dojeżdżam szeroką, dziurawą, niegdyś asfaltową
drogą, gdy zapada zmrok. Zatrzymuję się na rozległym, prawie pustym parkingu;
powyżej, ocierając się o dolną granicę chmur stoją zabudowania schroniska.
Dobiega głośna muzyka - nie, nie ze schroniska, a z polany nad parkingiem, gdzie
przy sporych rozmiarach ognisku imprezuje grupka młodych ludzi. Sprawiają
wrażenie pakujących się. Podchodzę, nawiązuję rozmowę. Tak, już się zbierają,
ale naturalnie - mogą nie gasić ognia. Robię krótki kurs po okolicy, ale drewno
wyzbierane do ostatniej gałązki. Informują mnie, że w schronisku za niewielkie
pieniądze mogę dostać drewno, ale ponieważ zostawiają mi resztę swojego, którego
nie zdążyli spalić - nie widzę takiej potrzeby. Zostaję sam, nie licząc innego
ogniska, płonącego niżej, przy samym lesie. Tamto wkrótce gaśnie, a do mnie
podjeżdża wozem parka, wołając, że lis tu biega. Rzeczywiście, po chwili widać
go, jak przebiega raz po raz w światłach reflektorów. Niestety, jest na tyle
szybki, że nikomu z nas nie udaje się uchwycić go aparatem fotograficznym.
Chwilę rozmawiamy; okazuje się, że to Mołdawianie, od kilku lat mieszkający w
Rumunii. Chwalą sobie, mówią, że tu żyje się o wiele lepiej niż w Mołdawii.
Chłopak próbuje się ze mną dogadać po rosyjsku.
- Przecież to są słowiańskie języki! - dziwi się, kiedy mu mówię, że polski
różni się znacznie od rosyjskiego.
Kiedy odjeżdżają, robi się cicho, czasem tylko dobiegnie jakiś głos od strony
schroniska. Popijam piwko przy ognisku, a lis może teraz spokojnie wyjadać z
trawy resztki pieczonych kurczaków. Kiedy robię mu zdjęcie, spogląda na mnie
swoimi dwoma księżycami w pełni, a następnie powraca do kolacji.
Rano pułap chmur nie sięga tak nisko, jak to było poprzedniego wieczoru, ale
szczytu żadnego i tak nie widać. Nic to, powinno się rozwiać później. Tuż za
schroniskiem pierwsze rozwidlenie szlaków - w prawo w górę odchodzą czerwone
trójkąty, jest to moja planowana droga zejściowa. Moje żółte paski odchylają się
w lewo, by najpierw lekko się wznosząc, następnie znów opadając, doprowadzić do
doliny Berii. Teraz szeroką drogą jezdną, w końcowej fazie nawet dosyć stromo,
wychodzę na polany opadające z głównego grzbietu. Widać już schronisko Ciucas, a
za nim, trochę przez mgłę, pokazują się skaliste atrakcje tych gór. Niestety, po
chwili nikną w zazdrosnych chmurach.
Schronisko okazuje się być tylko ruiną, chociaż jeszcze w stanie, który mógłby
oferować nocleg w razie nagłej potrzeby. Zaglądam poprzez spróchniałą werandę -
walające się śmieci i mnóstwo szkła z potłuczonych butelek zniechęca mnie do
dokładniejszej penetracji obiektu. Sprawdzam mapę; będę przechodził w pobliżu
schroniska ponownie w drugiej części wycieczki, a teraz kieruję się w stronę
najwyższego szczytu.
Aura nie jest dla mnie zbyt łaskawa, gdyż zaraz po minięciu małego stawku,
zaczynają mnie ze wszystkich stron otaczać dosyć szczelnie chmury. Dochodzę do
słupka z tabliczkami: na Vf Ciucas godzinka. Ale nie podchodzę tędy, zostawiając
sobie tę drogę na zejście - tylko kieruję się w stronę przełęczy Tiglai
[ciglaj], trawersując miłą ścieżką jego południowe stoki. W pewnym momencie mgły
wokół mnie zaczynają się rozrywać, ukazując krasę terenu, który do tej pory
przebywałem nieco po omacku. Wokół mnie z trawiastych stoków strzelają w górę
stożkowate skały, a wysoko, po prawej ręce - potężniejsza od innych bryła
wierzchołka. Czy głównego, najwyższego? Ha! Tego nie wiem, ale może się dowiem,
gdy już go osiągnę.
Spektakl nie trwa zbyt długo i po jakichś dziesięciu minutach opada na wszystko
kurtyna chmur. Podążam dalej, teraz już zdecydowanie w górę, do przełęczy. Tu
znów na chwilę góry ukazują mi swoje wdzięki. Cóż, muszę być wdzięczny i za
takie krótkie momenty. Niezbyt długie podejście na wierzchołek nie dostarcza
wielu okazji do podziwiania widoków. Również, kiedy staję na szczycie, nie ma
mowy o pstryknięciu sobie fotki z jakimś krajobrazem w tle. Trudno, lokuję
aparat na kamieniach poniżej wierzchołka, ustawiam samowyzwalacz i wycelowuję w
górę. Pstryk! W polarze, lekko skulony w sobie - zdjęcie dobrze oddaje panujące
warunki.
Rozpoczynam schodzenie do rozstajów. Mimo gęstej mgły, nie ma z tym kłopotów;
grzbiet jest wyraźny, ścieżka wydeptana. Co chwilka wiatr rozwiewa w którymś
miejscu chmury i pojawia się okienko, mniej lub bardziej otwarte na świat.
Niczym w olbrzymim fotoaparacie natury otwiera się na moment migawka, pokazuje
się obraz i za moment wszystko znika. Staram się mieć oczy naokoło głowy, by nie
przegapiać takich chwil. Często nawet nie zdążę sam sięgnąć do kieszeni, by ten
widok uwiecznić, gdy już jest po wszystkim.
Tak idąc i rozglądając się bez przerwy, stwierdzam nagle, że już dawno nie
widziałem żadnego szlaku. Schodzę grzbietem dalej, teraz już pilnie wypatrując
oznakowania. Wprawdzie nie napotykam ani jednego wymalowanego znaku, za to tym
razem przyroda obdarowuje mnie ciekawymi widokami na upstrzony skałami stok
sąsiedniego grzbietu. Zatrzymuję się, studiuję mapę; kiedy już mam sięgać po
kompas, chmury na moment rozrywają się w kierunku wschodnim i dostrzegam
charakterystyczny maszt, stojący na wzgórzu w pobliżu zrujnowanego schroniska.
Mam Cię! To oznacza, że szlak musiał odbić wcześniej w prawo. Wracać mi się nie
chce, przetrawersuję sobie po trawiastych zboczach. Pomysł okazuje się dobry i
już po paru minutach dochodzę do przyzwoitej ścieżki, którą szybko do szlaku.
Rozstaja z tabliczką, informującą o godzinie drogi na szczyt zostały gdzieś
wyżej - zrobiłem własny wariant powrotny.
Po chwili mijam znany stawek i bez znaków wdrapuję się na wzgórze z masztem.
Wprawdzie szlak skręcił do byłego schroniska, ale tam już byłem, a wiem, że za
tym wzgórzem ponownie na niego natrafię. Zanim tak się stanie, grzeję się przez
chwilę promieniami słońca, które przebiły się jakoś poprzez warstwy chmur.
Nareszcie! Oby to słoneczko poświeciło dłużej...
Po chwili zanurzam się w sympatyczny lasek; w lewo grzbiet opada łagodnie,
natomiast z prawej obrywa się gwałtownie, zamykając górne piętra doliny Berii.
Wkrótce w lewo odbijają niebieskie krzyże oraz paski - nie bardzo zgadza mi się
to z mapą, ale co robić... Podążam w prawo analogicznym zestawem, tyle że
czerwonym. Teraz w prawo horyzont otwiera się szeroko, ukazując
południowo-wschodni grzbiet masywu oraz odchodzący od niego w prawo, bliższy
grzbiecik Muntele Rosu. Tym ostatnim mam zamiar zamknąć później swoją pętlę, ale
najpierw przejdę się głównym przez szczyty Gropsoare [gropszoare] i Zaganu.
Szlak zagłębia się wąziutką ścieżką w tunel kosówki, ja wolę uniknąć szorstkich
gałęzi i omijam krzaki trawkami. Grzbiet osiągam powyżej rozstajów na siodle
przełęczy i teraz już ponownie szlakiem kieruję się na południe. Mijam odejście
czerwonych trójkątów, do których potem wrócę, a tymczasem szerokim grzbietem
głównym zwolna zyskuję wysokość. Niestety, gdy mijam opuszczone, meteorologiczne
punkty pomiarowe, widoczność znów się psuje. Z wierzchołka Gropsoare za wiele
już nie widać, mimo to podążam w obranym kierunku, licząc na to, że chmury
jeszcze się rozwieją. Chwila zawahania przed fragmentem stromego zejścia - czy
na pewno jest sens? Jest. Po chwili ścieżka wije się atrakcyjnie pośród skałek;
te dalsze ukrywają się we mgle, ale i te bliższe dostarczają miłych wrażeń,
zwłaszcza że wyrastają spośród zboczy, porośniętych kolorowymi o tej porze roku
drzewami.
To już jednak ostatnie widoki - wierzchołek Zaganu szczelnie otulony chmurami;
również droga powrotna przebiega całkowicie we mgle. Jeszcze trudne
orientacyjnie momenty na szerokich wypłaszczeniach w pobliżu rozstajów, potem
ścieżka jest już wyraźna i wkrótce schodzę grzbietem Muntele Rosu poniżej
dolnego pułapu chmur, skąd widzę już parking, na którym stoi mój wóz. Po
półgodzinie jestem już przy aucie, gdzie przy kawce studiuję mapę. Góry Ciucas
są moim najdalej na wschód wysuniętym terenem działania i drugą z grup,
wchodzących w skład Karpat Wschodnich. Teraz przejadę bardziej na zachód, poza
przełęcz Predeal, gdzie kolejne góry, które mam zamiar zwiedzić, zaliczają się
już do Karpat Południowych.
Zjeżdżam więc do głównej szosy i wracam, znów ocierając się o rogatki Braszowa,
znów przejeżdżając u podnóża Piatra Mare. Powoli przebijając się przez drogowe
korki, wjeżdżam na przełęcz Predeal, mijam tablice z nazwami kolejnych
miejscowości: Busteni [buszteni], Sinaia. Kiepska widoczność nie pozwala
spojrzeć z auta na góry, które - wiem o tym - wyrastają mi niemal nad głową.
Góry, które stanowią cel mojej następnej wędrówki - Bucegi [buczedżi].
Zamglone fotki na stronce http://gory.freeweb7.com/Rumuna07/Rumuna07.html.
Wyraźniejszy tekst tutaj:
Góry Ciucas [cziukasz] są czasami - wraz z Siriu [sirił] - zaliczane do większej
jednostki, mianowicie gór Intorsurii [yntorsurij]. Można również spotkać się z
opinią, że wchodzą w skład gór Buzau. Mają jednak zdecydowanie odmienny
charakter od sąsiadujących pasm, wyróżniając się zarówno wysokością, jak i
skałami wyrastającymi z połoninowatych grzbietów i stoków, więc często
traktowane są, jako zupełnie samodzielne gniazdo górskie.
Składają się jakby z dwóch części - na zachodzie zbudowane ze zlepieńców,
dominują w najwyższym szczycie Ciucas (1954m), zaś ich wapienna, wschodnia
część, w południkowo przebiegającej grani szczytem Gropsoare [gropszoare] osiąga
wysokość 1883m. Punktem wypadowym w góry może być miejscowość Cheia [kieja],
leżąca na szosie Brasov - Ploiesti; jeszcze lepszym schronisko Muntele Rosu, do
którego można dojechać kiepską szosą.
W okolice schroniska Muntele Rosu dojeżdżam szeroką, dziurawą, niegdyś asfaltową
drogą, gdy zapada zmrok. Zatrzymuję się na rozległym, prawie pustym parkingu;
powyżej, ocierając się o dolną granicę chmur stoją zabudowania schroniska.
Dobiega głośna muzyka - nie, nie ze schroniska, a z polany nad parkingiem, gdzie
przy sporych rozmiarach ognisku imprezuje grupka młodych ludzi. Sprawiają
wrażenie pakujących się. Podchodzę, nawiązuję rozmowę. Tak, już się zbierają,
ale naturalnie - mogą nie gasić ognia. Robię krótki kurs po okolicy, ale drewno
wyzbierane do ostatniej gałązki. Informują mnie, że w schronisku za niewielkie
pieniądze mogę dostać drewno, ale ponieważ zostawiają mi resztę swojego, którego
nie zdążyli spalić - nie widzę takiej potrzeby. Zostaję sam, nie licząc innego
ogniska, płonącego niżej, przy samym lesie. Tamto wkrótce gaśnie, a do mnie
podjeżdża wozem parka, wołając, że lis tu biega. Rzeczywiście, po chwili widać
go, jak przebiega raz po raz w światłach reflektorów. Niestety, jest na tyle
szybki, że nikomu z nas nie udaje się uchwycić go aparatem fotograficznym.
Chwilę rozmawiamy; okazuje się, że to Mołdawianie, od kilku lat mieszkający w
Rumunii. Chwalą sobie, mówią, że tu żyje się o wiele lepiej niż w Mołdawii.
Chłopak próbuje się ze mną dogadać po rosyjsku.
- Przecież to są słowiańskie języki! - dziwi się, kiedy mu mówię, że polski
różni się znacznie od rosyjskiego.
Kiedy odjeżdżają, robi się cicho, czasem tylko dobiegnie jakiś głos od strony
schroniska. Popijam piwko przy ognisku, a lis może teraz spokojnie wyjadać z
trawy resztki pieczonych kurczaków. Kiedy robię mu zdjęcie, spogląda na mnie
swoimi dwoma księżycami w pełni, a następnie powraca do kolacji.
Rano pułap chmur nie sięga tak nisko, jak to było poprzedniego wieczoru, ale
szczytu żadnego i tak nie widać. Nic to, powinno się rozwiać później. Tuż za
schroniskiem pierwsze rozwidlenie szlaków - w prawo w górę odchodzą czerwone
trójkąty, jest to moja planowana droga zejściowa. Moje żółte paski odchylają się
w lewo, by najpierw lekko się wznosząc, następnie znów opadając, doprowadzić do
doliny Berii. Teraz szeroką drogą jezdną, w końcowej fazie nawet dosyć stromo,
wychodzę na polany opadające z głównego grzbietu. Widać już schronisko Ciucas, a
za nim, trochę przez mgłę, pokazują się skaliste atrakcje tych gór. Niestety, po
chwili nikną w zazdrosnych chmurach.
Schronisko okazuje się być tylko ruiną, chociaż jeszcze w stanie, który mógłby
oferować nocleg w razie nagłej potrzeby. Zaglądam poprzez spróchniałą werandę -
walające się śmieci i mnóstwo szkła z potłuczonych butelek zniechęca mnie do
dokładniejszej penetracji obiektu. Sprawdzam mapę; będę przechodził w pobliżu
schroniska ponownie w drugiej części wycieczki, a teraz kieruję się w stronę
najwyższego szczytu.
Aura nie jest dla mnie zbyt łaskawa, gdyż zaraz po minięciu małego stawku,
zaczynają mnie ze wszystkich stron otaczać dosyć szczelnie chmury. Dochodzę do
słupka z tabliczkami: na Vf Ciucas godzinka. Ale nie podchodzę tędy, zostawiając
sobie tę drogę na zejście - tylko kieruję się w stronę przełęczy Tiglai
[ciglaj], trawersując miłą ścieżką jego południowe stoki. W pewnym momencie mgły
wokół mnie zaczynają się rozrywać, ukazując krasę terenu, który do tej pory
przebywałem nieco po omacku. Wokół mnie z trawiastych stoków strzelają w górę
stożkowate skały, a wysoko, po prawej ręce - potężniejsza od innych bryła
wierzchołka. Czy głównego, najwyższego? Ha! Tego nie wiem, ale może się dowiem,
gdy już go osiągnę.
Spektakl nie trwa zbyt długo i po jakichś dziesięciu minutach opada na wszystko
kurtyna chmur. Podążam dalej, teraz już zdecydowanie w górę, do przełęczy. Tu
znów na chwilę góry ukazują mi swoje wdzięki. Cóż, muszę być wdzięczny i za
takie krótkie momenty. Niezbyt długie podejście na wierzchołek nie dostarcza
wielu okazji do podziwiania widoków. Również, kiedy staję na szczycie, nie ma
mowy o pstryknięciu sobie fotki z jakimś krajobrazem w tle. Trudno, lokuję
aparat na kamieniach poniżej wierzchołka, ustawiam samowyzwalacz i wycelowuję w
górę. Pstryk! W polarze, lekko skulony w sobie - zdjęcie dobrze oddaje panujące
warunki.
Rozpoczynam schodzenie do rozstajów. Mimo gęstej mgły, nie ma z tym kłopotów;
grzbiet jest wyraźny, ścieżka wydeptana. Co chwilka wiatr rozwiewa w którymś
miejscu chmury i pojawia się okienko, mniej lub bardziej otwarte na świat.
Niczym w olbrzymim fotoaparacie natury otwiera się na moment migawka, pokazuje
się obraz i za moment wszystko znika. Staram się mieć oczy naokoło głowy, by nie
przegapiać takich chwil. Często nawet nie zdążę sam sięgnąć do kieszeni, by ten
widok uwiecznić, gdy już jest po wszystkim.
Tak idąc i rozglądając się bez przerwy, stwierdzam nagle, że już dawno nie
widziałem żadnego szlaku. Schodzę grzbietem dalej, teraz już pilnie wypatrując
oznakowania. Wprawdzie nie napotykam ani jednego wymalowanego znaku, za to tym
razem przyroda obdarowuje mnie ciekawymi widokami na upstrzony skałami stok
sąsiedniego grzbietu. Zatrzymuję się, studiuję mapę; kiedy już mam sięgać po
kompas, chmury na moment rozrywają się w kierunku wschodnim i dostrzegam
charakterystyczny maszt, stojący na wzgórzu w pobliżu zrujnowanego schroniska.
Mam Cię! To oznacza, że szlak musiał odbić wcześniej w prawo. Wracać mi się nie
chce, przetrawersuję sobie po trawiastych zboczach. Pomysł okazuje się dobry i
już po paru minutach dochodzę do przyzwoitej ścieżki, którą szybko do szlaku.
Rozstaja z tabliczką, informującą o godzinie drogi na szczyt zostały gdzieś
wyżej - zrobiłem własny wariant powrotny.
Po chwili mijam znany stawek i bez znaków wdrapuję się na wzgórze z masztem.
Wprawdzie szlak skręcił do byłego schroniska, ale tam już byłem, a wiem, że za
tym wzgórzem ponownie na niego natrafię. Zanim tak się stanie, grzeję się przez
chwilę promieniami słońca, które przebiły się jakoś poprzez warstwy chmur.
Nareszcie! Oby to słoneczko poświeciło dłużej...
Po chwili zanurzam się w sympatyczny lasek; w lewo grzbiet opada łagodnie,
natomiast z prawej obrywa się gwałtownie, zamykając górne piętra doliny Berii.
Wkrótce w lewo odbijają niebieskie krzyże oraz paski - nie bardzo zgadza mi się
to z mapą, ale co robić... Podążam w prawo analogicznym zestawem, tyle że
czerwonym. Teraz w prawo horyzont otwiera się szeroko, ukazując
południowo-wschodni grzbiet masywu oraz odchodzący od niego w prawo, bliższy
grzbiecik Muntele Rosu. Tym ostatnim mam zamiar zamknąć później swoją pętlę, ale
najpierw przejdę się głównym przez szczyty Gropsoare [gropszoare] i Zaganu.
Szlak zagłębia się wąziutką ścieżką w tunel kosówki, ja wolę uniknąć szorstkich
gałęzi i omijam krzaki trawkami. Grzbiet osiągam powyżej rozstajów na siodle
przełęczy i teraz już ponownie szlakiem kieruję się na południe. Mijam odejście
czerwonych trójkątów, do których potem wrócę, a tymczasem szerokim grzbietem
głównym zwolna zyskuję wysokość. Niestety, gdy mijam opuszczone, meteorologiczne
punkty pomiarowe, widoczność znów się psuje. Z wierzchołka Gropsoare za wiele
już nie widać, mimo to podążam w obranym kierunku, licząc na to, że chmury
jeszcze się rozwieją. Chwila zawahania przed fragmentem stromego zejścia - czy
na pewno jest sens? Jest. Po chwili ścieżka wije się atrakcyjnie pośród skałek;
te dalsze ukrywają się we mgle, ale i te bliższe dostarczają miłych wrażeń,
zwłaszcza że wyrastają spośród zboczy, porośniętych kolorowymi o tej porze roku
drzewami.
To już jednak ostatnie widoki - wierzchołek Zaganu szczelnie otulony chmurami;
również droga powrotna przebiega całkowicie we mgle. Jeszcze trudne
orientacyjnie momenty na szerokich wypłaszczeniach w pobliżu rozstajów, potem
ścieżka jest już wyraźna i wkrótce schodzę grzbietem Muntele Rosu poniżej
dolnego pułapu chmur, skąd widzę już parking, na którym stoi mój wóz. Po
półgodzinie jestem już przy aucie, gdzie przy kawce studiuję mapę. Góry Ciucas
są moim najdalej na wschód wysuniętym terenem działania i drugą z grup,
wchodzących w skład Karpat Wschodnich. Teraz przejadę bardziej na zachód, poza
przełęcz Predeal, gdzie kolejne góry, które mam zamiar zwiedzić, zaliczają się
już do Karpat Południowych.
Zjeżdżam więc do głównej szosy i wracam, znów ocierając się o rogatki Braszowa,
znów przejeżdżając u podnóża Piatra Mare. Powoli przebijając się przez drogowe
korki, wjeżdżam na przełęcz Predeal, mijam tablice z nazwami kolejnych
miejscowości: Busteni [buszteni], Sinaia. Kiepska widoczność nie pozwala
spojrzeć z auta na góry, które - wiem o tym - wyrastają mi niemal nad głową.
Góry, które stanowią cel mojej następnej wędrówki - Bucegi [buczedżi].
--
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl - Alpy,Dolomity,Karpaty,Bałkany ale i coś z dalekiego
świata...
http://gory.freeweb7.com - góry, góry...
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl - Alpy,Dolomity,Karpaty,Bałkany ale i coś z dalekiego
świata...
http://gory.freeweb7.com - góry, góry...